Są takie miejsca, które wciągają od pierwszego momentu – gdzie czas płynie inaczej, a codzienność zamienia się w przygodę. Na tydzień, takim miejscem stało się dla mnie Meduno. To tutaj, razem z ekipą FlyingMan, miałam szansę by odkryć kolejny kawałek włoskiego nieba.
Do Meduno trafiłam po raz pierwszy trochę przypadkiem – był to jeden z dni podczas wyjazdu do Słowenii w 2024 roku, kiedy pogoda totalnie się posypała. Szukaliśmy alternatywy i tak właśnie pojawiło się Meduno.
Mimo, że spędziłam tu tylko jeden dzień, to udało się wykręcić prawie 4 godziny w powietrzu. Widoki na Alpy i Dolomity zapierały dech. To właśnie wtedy Meduno, jako miejsce do latania, zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Już wtedy, jeszcze w powietrzu, obiecałam sobie, że tu wrócę.

Meduno
Meduno to niewielka miejscowość położona w regionie Friuli-Wenecja Julijska, w północno-wschodnich Włoszech. Według danych z Internetu, liczy zaledwie około 2000 mieszkańców – i rzeczywiście, ma w sobie urok małego, spokojnego miasteczka, gdzie czas płynie nieco wolniej.
Meduno znane jest z turystyki, ale przede wszystkim przyciąga pasjonatów sportów powietrznych.
Podczas mojego pobytu nie było zbyt wiele czasu na klasyczne zwiedzanie – i to wcale nie z braku chęci, ale z powodu idealnej pogody do latania. Gdy warunki są tak sprzyjające, trudno się oprzeć. Dni mijały na szybowaniu w powietrzu, szkoleniu umiejętności oraz chłonięciu niesamowitych widoków z góry.
Kroki milowe w powietrzu
Ten wyjazd bez wątpienia był jednym z najbardziej lotnych. Przez pięć dni spędzonych w Meduno nie trafił się ani jeden dzień, w którym nie dałoby się latać. Pogoda dopisała, warunki sprzyjały, a ja dostałam potężną dawkę czystego, paralotniowego szaleństwa.
Każdy dzień zaczynałam od luźnego, porannego zlotu, zanim jeszcze termika zaczęła pracować. Taki zlot pozwalał mi zrzucić pierwszy stres i nieco rozruszać się w powietrzu. Mogłam też spokojnie pozwiedzać okolicę z góry. W powietrzu było zaledwie kilka osób z naszej grupy, więc łatwiej było cieszyć się pustą i wyjątkowo spokojną przestrzenią.
Po porannej rozgrzewce przychodził czas na „prawdziwe” latanie. Średnio udawało mi się zaliczyć dwa loty dziennie – intensywne, ale dające ogrom satysfakcji.
*
Przez pierwsze dwa dni poznawałam teren. Latałam wzdłuż zbocza Monte Valinis, odkrywając jego zakamarki i ucząc się wykorzystywać każdy podmuch. Loty „tam i z powrotem” wzdłuż stoku pozwoliły mi poczuć się pewniej i oswoić z miejscem.
Trzeciego dnia postanowiłam spróbować czegoś nowego. Chciałam w końcu spróbować zrobić mały przelot.
Żeby go zrobić, zdecydowałam się porzucić wygodne latanie na zboczu i spróbować polecieć nad Meduno, a następnie wrócić do zbocza. Dzięki temu, zrobiłam swój pierwszy, nieprzypadkowy trójkąt. Miał on 10 kilometrów – niby niewiele, ale dał mi ogrom radości i satysfakcji.
Czwartego dnia znów zrobiłam trójkąt – tym razem w przeciwnym kierunku, wlatując aż prawie nad miejscowość Troppo. Drugi trójkąt, również miał niecałe 10 km, a ja z każdym kolejnym kominem czułam się coraz pewniej, jakbym krok po kroku odkrywała nowy poziom latania.

*
Jednak największym wydarzeniem (dla mnie!), był mój pierwszy prawdziwy przelot. Od dawna o tym marzyłam – oderwać się od lokalnego latania i po prostu polecieć przed siebie, gdzieś dalej, gdzieś w nieznane. No i udało się… a raczej prawie udało się, bo mój wielki przelot skończył się na dziewiątym kilometrze. 😅 Teoretycznie – fiasko. W praktyce – absolutny sukces!
W tamtym momencie coś we mnie kliknęło – wiedziałam, że właśnie przekroczyłam symboliczny próg. I choć wylądowałam dużo wcześniej, niż planowałam, to właśnie w tamtym momencie wiedziałam, że złapałam przelotowego bakcyla na dobre.

*
Wyjazd do Meduno uświadomił mi, że jeszcze wiele przede mną, zarówno nauki jak i radości. Po raz kolejny dostałam sporą lekcję pokory, ale też ogrom doświadczenia. Wracam z tego wyjazdu z uśmiechem od ucha do ucha, głową pełną wspomnień i jeszcze większym apetytem na kolejne przeloty.
Bo wiecie co? To dopiero początek! 🚀




Brak komentarzy